W Polskiej sieci obecny już od blisko dwóch dekad. Kiedyś dziennikarz i gamer, dziś autor książek, vloger (twórca komediowego Zapytaj Beczkę oraz wideobloga Krzysztof Gonciarz), reżyser z doświadczeniem w nieoczywistych kampaniach reklamowych, podróżnik, a od kilku lat – maratończyk. Jeden z pierwszych pełną gębą influencerów w Polsce. Mimo upływu czasu i kilku wpadek wciąż utrzymuje swoją pozycję.
W rozmowie z Anną Tatarską Gonciarz opowiada o ewolucji influencer marketingu i sieciowej etyce. Zdradza ciemne zakamarki duszy, mówi o losie Polaka poza Polską i próbach omijania pułapek instażycia. W znaczących rolach drugoplanowych pojawiają się w tej rozmowie Jan Paweł II, Jeff Bezos, Malik Montana i – bo dlaczego nie! – reptilianie. To nie złoty pył, nie trzecie oko, nie 5G! To Influencer Kwietnia!
DWIE DEKADY JA
Do tego, co robię, zawsze miałem dość osobiste podejście. Najważniejsze było myślenie: kim chcę być, jak potrafię się definiować? Bez pionu redakcyjnego nad głową robisz to sam. Na pewnym etapie udało mi się zdefiniować siebie jako śmieszka, który prowadzi Zapytaj Beczkę. W innym okresie zostałem vlogerem-podróżnikiem z dość „trendy” życiem. Ale to nie tak, że w zależności od opłacalnej konwencji zakładam maskę prezentera, który coś wygłasza. Ja w sieci to nie tylko pomysł na biznes, to raczej odbicie różnych etapów w życiu.
Japonia? Trochę pojechałem za marzeniami, trochę uciekłem. To był 2014 rok, jakiś czas po rozstaniu, które wciąż jeszcze zaburzało mi rzeczywistość. Podobało mi się, że mam czystą kartę, że mogę się zbudować na nowo. Poczucie bezpieczeństwa płynęło z możliwości pracy zdalnej, z kariery youtube’owej, którą już wtedy miałem. Przełom nastąpił w momencie, w którym zdecydowałem, że nie idę na lot powrotny do Polski. Już byłem spakowany. Było milion powodów, dla których nie powinienem podejmować takiej decyzji. Ale coś mnie bardzo mocno pchało, żeby zostać, to było poczucie wręcz mistyczne. Wracając, czułbym się, jakbym przegrywał. I nagle rzeczywistość zaczęła się dopasowywać. Jeden etap życia mnie wypchnął, a drugi przygarnął.
Gdybym miał taką samą oglądalność wszystkich filmów, to może bym robił coś bardziej pod siebie. A gdybym czuł potrzebę, żeby się dostosować pod gusta ludzi, to pewnie byłbym w stanie robić rzeczy jeszcze bardziej popularne. Wszystko jest jakimś kompromisem. Bycie influencerem to forma dialogu z publicznością. Ludzie? Bywają roszczeniowi, ale trudno się im dziwić. W czasach, gdy prawie cały kontent, który jesteś w stanie wymarzyć, masz za darmo albo bardzo tanio, pojawia się pytanie, kto tu jest dla kogo. Czy to ty powinieneś być wdzięczny swojej publiczności za to, że cię ogląda, czy publiczność powinna być wdzięczna za to, że robisz to, co robisz?
Ewidentnie obserwujemy instagramizację życia. Jesteś na wakacjach? Trzeba mieć piękną instafotkę, inaczej się nie liczy. Taki „klasyczek” to człowiek siedzący na dywanie pośród idealnie „porozrzucanych” książek. Albo influencerka jedząca pyszne śniadanko w hotelowym łóżku, w białym szlafroku, bez jednego zagniecenia pościeli. W pierwszym odruchu myślisz sobie: ale fajnie. A potem? Zaczynasz się zastanawiać, ile podejść było do tego, żeby ta osoba była zadowolona z tego zdjęcia. I pewnie sama wcale nie była w tej chwili szczęśliwa. To nie jest życie, to jakiś zeszmacony fotoarchetyp. Tylko nie wszystkim chce się dojść do tego wniosku. Takie rzeczy niszczą prawdziwy świat. Jako osobę, która w pewnym momencie stała się w tej grze dość dobra, brzydzi mnie masowość tego zjawiska. Za bardzo szukamy tych instachwil, spreparowanych wspomnień. Rzeczywistość została zaburzona. Sam bardzo starannie pilnuję, żeby u siebie nie udawać w ten sposób. Żeby nie być niesmacznym.
KWAN(TY)FIKOWALNY
Niedługo będę obchodzić dwudziestolecie działalności w Internecie. Nie chcę być pretensjonalny, ale można powiedzieć, że od lat wywlekam do sieci swoją duszę. Wydaje mi się, że każdy z nas ma ograniczoną liczbę fajnych rzeczy, które jest w stanie w życiu stworzyć. Czasami przychodzi do mnie myśl: a może one się kończą?
Kiedy jesteś widoczny w sieci, cały czas słyszysz opinie na swój temat. Pamiętajmy, że każda kariera w mediach społecznościowych musi mieć wzloty i upadki. Jak masz na przykład gorszy okres, stajesz się bardziej wrażliwy na takie głosy. A one potrafią być okrutne. Komuś to może się wydać błahe, jakeś tam „rozterki vlogera”. Ale to jest moja praca, dodatkowo jej wyniki są bardzo kwantyfikowalne. W mojej branży problem uzależniania swojego poczucia wartości od wyników, oglądalności, klikalności jest bardzo duży. Walczę ze sobą, żeby się odwrócić od takiego myślenia. I tak, to jest bardzo trudne.
Jasne, że miewam gorsze okresy w życiu. Ale nie mam zdiagnozowanej depresji i w swoich materiałach nie opisuję złego samopoczucia słowem „depresja” – z szacunku wobec tej choroby i ludzi, którzy na nią cierpią. Stworzyłem termin „dziura” i nim określam stan, który mnie czasem pochłania. Taki tytuł nosił film, który wrzuciłem w zeszłym roku, chyba mój najpoważniejszy. Dlaczego mówię o tych gorszych chwilach publicznie? Są dwa aspekty. Po pierwsze najzwyczajniej w świecie mi to pomaga. Gadanie do kamery ma wymiar terapeutyczny, pomaga strukturyzować myśli. To trochę jak pisanie dziennika: można wrócić do starszego rozdziału, do myśli o sobie i życiu z przeszłości. Poszerzenie spektrum emocji, którymi operujemy, zawsze jest dla influencera pewnego rodzaju eksperymentem. Łatwo się wpada w ton narzekania à la Pudelek. Na szczęście mój zakątek sieci przyjął ten mój mrok ze zrozumieniem. A drugi powód? Pomyślałem, że pokazanie tego może dodać komuś otuchy. Sprawić, że zobaczą, że nie śledzą kogoś z idealnym życiem, że też mam takie problemy jak oni.
INFLUENCEROZA PO POLSKIEMU
„Polski influencer”? Jestem chyba współtwórcą tego potworka. Polska branża influencer marketingu bardzo się zmieniła przez ostatnie lata. Jak zaczynałem, to była totalna amatorka. Na topie była blogosfera, która dziś niemal zniknęła z radaru. Kiedyś powiedzielibyśmy, że Jessica Mercedes jest blogerką, bo ma bloga, tak jak Maffashion. Ale takie osoby wyszły z paradygmatu blogera i stały się influencerami.
Największy błąd w postrzeganiu influencerów? Popełniają go głównie firmy szukające współpracowników do promocji produktu i media, wskazując nowych idoli. Myśląc o influencerze, myślą automatycznie o zasięgu. Dziś mechanizmy jego nabijania, szczególnie wśród młodszych influencerów, są bardzo skuteczne, milionowych kont na polskim Instagramie jest bardzo dużo. Ale milion followersów nie oznacza, jak kiedyś, że ktoś realizuje skuteczny, długofalowy model biznesowy. Nie każdy following jest wart tyle samo.
Mam na koncie wiele współpracy komercyjnych. Wybieram tylko marki, które mi pasują, nie robię nic wbrew sobie. Sam proces powstawania filmów jest przyjemny, najbardziej bolesna jest faza feedbacku klienta. To ważny etap, bo zdarza się, że ścinasz za dużo zakrętów i trzeba pewne rzeczy przegadać, poprawić. Niestety prawie nikt nie kuma, jak reklama może być odebrana przez społeczność, gdzie jest granica autentyczności, dobrego smaku. Ja rozumiem, że przy filmiku o produkcie, powiedzmy, zdrowotnym, w myśl prawa musi się pojawić disclaimer o obostrzeniach. Ale przecież nie będę czytał na filmie ulotki jak jakiś lektor z TV. W takiej sytuacji trzeba wymyślić hak, podejść z zaskakującej strony, obrócić w żart. Muszę z klientem wejść w dialog i spotkać się w pół drogi. Odnoszę wrażenie, że jest to coraz trudniejsze.
E-TYKA
Internet jest jak sroka. Lubi błyskotki: ekstrawagancję, kontrowersje. To jest, nota bene, coś, czego ja nigdy nie potrafiłem za bardzo wykorzystać. Z natury jestem takim człowiekiem pośrodku, bezpiecznym, a sieć ciągnie do takich skrajności jak Marta Linkiewicz i stawia je na piedestale. Swoją drogą myślę, że Marta jest bardzo ciekawą osobą. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, ile przeszła – i że wyszła z tego cało.
Ostatnio głośno było o aferze z udziałem Malika Montany. W polskim internecie było już kilka podobnych case’ów. Pamiętasz aferę z udziałem Pudziana, w którą włączył się Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych? [Po zamachu w Manchesterze celebryta opublikował islamofobiczny, antyuchodźczy wpis, w którym wymieniał liczbę ofiar ekstremistów i pisał m.in. „Oto «Ubogacenie kulturowe» (…) Jest kilka opcji politycznych w naszym kraju, którym marzy się, by na tej liście były również polskie miasta. Wasze niedoczekanie zwyrole”]. Tamten case był o wiele bardziej mięsisty. Masakra. Ale zasada jest taka sama. Osoba publiczna, którą powinny obowiązywać inne standardy niż anonimowego internetowego trolla, wpada w prywatną wojenkę na oczach publiczności. Mnie się to absolutnie w głowie nie mieści: jak można być osobą publiczną, wybrać sobie jako ofiarę osobę, która nie ma takich jak ty pleców w mediach społecznościowych i tak ją zaatakować? To jest szmatławie nierówna sytuacja.
Przez wiele lat jak włączałem komediowy bieg, to miałem luz w ostrzejszych sądach i charyzmę, której nie mam jako normalny ja. A potem byłem poważny i wyważony. Ale ostatnio pomyślałem, że muszę spróbować w zgodzie z samym sobą połączyć dwie części swojego mózgu. Tego mnie – zabawnego showmana – i mnie, który chce być szanowanym w branży opiniotwórcą i eleganckim człowiekiem. Niech to będzie moje koronawirusowe przemyślenie: zostanę… bardziej sobą?
KORONACJA
Na co dzień, oczywiście ironicznie, interesuję się foliarstwem [foliarze to fani teorii spiskowych, nazwa wzięła się od stereotypu, że noszą na głowach czapeczki z folii aluminiowej, by chronić umysł przed manipulacją – red.]. To jest wdzięczne pole dla kogoś, kto prowadzi program komediowy i szuka inspiracji. Kojarzysz Reda i jego rozmowy, szczególnie tę z Konradem Niewolskim? Ja oglądałem z otwartą szczęką. Ton jak w rozmowie o wędkarstwie, a oni napierdalają: czarna piramida, mroczna strona księżyca, byty astralne. Wspaniały kontent. Uwielbiam! Koronawirus mógłby być zmaterializowaną foliarską teorią. Raz w życiu odjebało się na świecie coś, co oni mogliby wpiąć w to swoje spiskowo tajemne uniwersum! Ale nie, foliarze to odrzucają. Dla nich, jak zwykle, „prawda leży gdzie indziej”. Swoją drogą, dziś koneserom beki z foliarstwa jest wręcz smutno. Kiedyś była Atlantyda, reptilianie. A teraz tylko koronawirus i 5G. Nudy.
Bardzo mnie żenuje, że w Polsce cały kryzys związany z koronawirusem został sprowadzony do tematu polityki, wyborów. To jest żałosne. Przenosząc się do Japonii, odciąłem się od rzeczywistości, w której stałymi punktami odniesienia są Kaczyński, Tusk, Jan Paweł II. To było ciekawe doświadczenie. Pamiętam, że wcześniej, kiedy jako nastolatek lądowałem gdzieś za granicą, to dziwiłem się, że ludzie mi nie gratulują, że jestem z Polski. Ale bycie tu oduczyło mnie tego polskiego poczucia, że jesteśmy pępkiem świata. Na drugim końcu świata nikt o Polsce nie mówi. Chyba że w kontekście narastania nastrojów totalitarnych. Swoją drogą, ja chyba nie mam możliwości głosowania w wyborach prezydenckich przy proponowanym przez rząd rozwiązaniu. Za taką demokrację dziękuję.
W Japonii pandemia nie daje się ludziom we znaki aż tak jak w Polsce. Wprowadzono politykę izolacji, ale nie ma zakazu wychodzenia, patroli interwencyjnych, mandatów. Ale i tak jak cała ta sytuacja wybuchła, to przez pierwsze tygodnie byłem tym mocno przygnębiony. Odkleiłem się od rzeczywistości, myślałem, że może ta rzeczywistość nie jest warta, żeby do niej wracać. Włączyło się czarnowidztwo. Dziś jest mi już lepiej. Jeśli chodzi o kwestie gospodarcze, ekonomiczne, to cholera wie, co będzie dalej. Ale z tyłu głowy zniknęła jeszcze niedawno realna obawa, że w ciągu krótkiego czasu zginą miliony. Teraz już raczej wiadomo, że to skończy się bez podważania fundamentów cywilizacji.
W całym kryzysie związanym z koronawirusem największym polem bitwy są Stany Zjednoczone. Pomyśl o kontraście między tą amerykańską wiarą w siebie, przekonaniem, że jesteśmy zajebistym państwem, a rzeczywistością, w której okazuje się, że to państwo jest kompletną wydmuszką. I jeszcze popatrz, jak rysuje się na tym tle rola internetowych megakorporacji. Amazon tak potwornie dużo zyskał dzięki temu, że ludzie nie mogą chodzić do sklepów, że to się w pale nie mieści. To jest tak jawna niesprawiedliwość, że mam ochotę chwycić za pochodnię i rozpocząć rewolucję! Druga sprawa to widoczne na horyzoncie inwigilacyjne ryzyko. Jeśli teraz wprowadzi się rozwiązania dające dostęp do wrażliwych danych obywateli, to potem, nawet jeżeli sytuacja wróci do normy, tych zmian już się nie cofnie. Jedno i drugie jest problemem. Jesteśmy więźniami megakorporacji i nie ma przed tym ucieczki.